niedziela, 13 sierpnia 2017

Rosyjskie niedźwiedzie

8 lipca, 7 miesięcy wcześniej

– Mogę już iść do domu?
Po kilku godzinach przekonywań zgodził się pójść z Deanem i Sebastianem do parku rozrywki. Teddy miał długą listę rzeczy, których nie cierpiał w parkach rozrywki, zaczynając od masy ludzi, a kończąc na ryzyku stracenia życia (co akurat w tej chwili wydawało mu się być nie aż tak okropne). A najbardziej nie lubił wysokich miejsc, gdzie jego lęk wysokości co chwila niemal przyprawiał go o zawał.
On chciał wracać do domu, a tamci bawili się w najlepsze. Byli tam już któryś raz i wiedzieli, które atrakcje są najciekawsze. Jeśli chcieli spędzić kumpelski czas, mogli przecież wybrać się tu sami, a nie ciągnąć jego za sobą. Czuł się przy nich jak kula u nogi – nie zgadzał się robić niektórych rzeczy, a Dean go nie zmuszał, ale nie chciał iść bez niego. Przez Teddy’ego Dean tracił zabawę.
– Pójdziemy do domu – powiedział Dean, a na twarzy Teddy’ego pojawił się cień uśmiechu – jeśli wsiądziesz ze mną do Machiny Czasu.
Uśmiech Teddy’ego momentalnie zniknął. Machina Czasu tak w skrócie była okropną karuzelą, która obracała siedzących w żółtych siedzeniach ludzi dookoła w zdecydowanie zbyt szybkim tempie. Na początku tylko unosiła się do góry i kręciła dookoła własnej osi, ale nie minęła chwila, a siedzenia zaczynały coraz szybciej się obracać, w dodatku, w różnych kierunkach.
Już sobie wyobrażał, jak zwraca swój obiad po takiej atrakcji.
– O, tak – zgodził się z nim Sebastian. – Machina Czasu jest świetna. Uczucie, gdy karuzela zaczyna wirować… Wypadło mi słowo. Jak wy, Anglicy, mówicie na coś bardzo „łał”?
Czasem zapominał, że Sebastian nie jest Anglikiem. Owszem, miał obcy akcent, który ciężko było przypasować do jakiegokolwiek miejsca na Ziemi, ale radził sobie z angielskim lepiej niż niejeden Anglik. „Jestem holendro-hiszpano-szwedem”, powiedział mu kiedyś, „Moja rodzina jest skomplikowana”. Sebastian większość życia spędził podróżując. Jego przodkowie tak samo, stąd ta różnorodność narodowościowa.
Teddy był w stu procentach Koreańczykiem, a przynajmniej tak sądził, skoro na takiego wyglądał. Nigdy nie pytał rodziców o to, czy ich krew jest skażona jakąś inną narodowością. Dean z kolei miał szkocko-walijskie korzenie, co nie było zbyt zaskakujące, zważając na to, że Walia i Szkocja należą do Zjednoczonego Królestwa.
– Wystrzałowe? – podpowiedział mu. – Super-duper wypasione?
– Nie o to mi chodziło, ale może być.
Spojrzał na Deana, który tego dnia miał na sobie białą koszulkę w czerwone paski. Znów był nieogolony, a na szyi wisiał mu ten srebrny naszyjnik, którego Teddy wciąż nie rozgryzł. Chwycił w dwa palce pierścień zawieszony na naszyjniku i zapytał:
– O co chodzi z tym wisiorkiem?
Dean zerknął szybko w dół, na pierścień. Dotknął dłoni Teddy’ego swoją i zacisnął ją na pierścieniu.
– Kupiłem go, jak tylko cię spotkałem. Już wtedy wiedziałem, że jesteśmy sobie przeznaczeni i tylko czekałem na odpowiedni moment, żeby poprosić cię o rękę.
– Żartujesz, prawda?
Szatyn się zaśmiał.
– To z Władcy Pierścieni – wyjaśnił, wciąż rozbawiony. – Jeszcze nie planuję się oświadczać, o to możesz być spokojny… I czy ty jeszcze nie oglądałeś Władcy Pierścieni?
– Te filmy są zbyt długie – jęknął, przypatrując się bliżej pierścieniowi. Wygrawerowano na nim znaki w jakimś prawdopodobnie nieistniejącym języku. – Ciężko mi przesiedzieć dwie godziny na filmie, ale prawie cztery? To lekka przesada.
Stojący obok Sebastian odchrząknął, zwracając na siebie ich uwagę.
– Dobra, nierozłączki, czas na Machinę Czasu!
– Proszę, nie – jęknął Teddy.
Dean przybił piątkę z Sebastianem.
– O, tak!

12 lipca

Czekał, starając się ugotować coś jadalnego, na pojawienie się Willa. Dean poprosił go, żeby przekazał mu jedną paczkę, która znowu przyszła do Luton, zamiast do Manchesteru. Will tłumaczył, że ciągle mylą ich adresy.
Coś mu nie pasowało. Jak ktoś mógłby pomylić Manchester z Luton, miasta znajdujące się na dwóch różnych końcach kraju. Nie mają podobnej nazwy, nie są blisko siebie, odbiorcy nie mają nawet takich samych nazwisk.
Paczka była większa niż ostatnim razem. Tylko, że znów zaadresowana została tutaj, nie do Willa. Robił to specjalnie czy jakimś dziwnym trafem, zamiast swoich, wpisał dane kuzyna?
Karton stał na kuchennym blacie naprzeciwko niego, jakby kusząc go, żeby zajrzał do środka i dowiedział się, co ukrywa Will. Nie mogło to być nic złego, prawda?
A co, jeśli właśnie było to coś złego. Może paczki przychodziły do Deana, żeby nie istniały żadne bezpośrednie połączenia z Willem? Z pewnością coś ukrywał, tylko co? Odpowiedź na to pytanie mogła kryć się w paczce. A może i nie.
Co miał do stracenia? Oprócz szacunku do siebie i wiary w Willa?
Sięgnął dłonią w stronę paczki, trzymając w drugiej ostry nóż. Ostrożnie przeciął taśmę, nie chcąc uszkodzić zawartości, cokolwiek nią było. Zanim ją otworzył, wziął głęboki oddech i mruknął do siebie:
Will nie jest żadnym mordercą, prawda? Jest prawym człowiekiem, trzyma się zasad, na pewno nie knuje niczego okropnego… Zdawał sobie sprawę z tego, że na osiemdziesiąt pięć procent nie miał racji, ale te dwadzieścia pięć procent dawało mu jako taką nadzieję.
Powoli uchylił kawałek kartonu, spodziewając się wyskakującego ze środka klauna. Nie oczekiwał znowu kawałka różowego materiału. Dokładnie taki sam jak ostatnim razem, tylko przy tej paczce nic nie wystawało na zewnątrz, żeby Myosotis mogła się pobawić.
Podniósł materiał do góry i dopiero wtedy zobaczył, co tak naprawdę kryło się w paczce. Setki małych przezroczystych opakować, a w nich coś, czego Teddy nie potrafił do końca zidentyfikować. Wyglądało to trochę na kolorowe tabletki albo te cukierki, których kolor przedstawia ich smak.
Wziął jedną torebkę i schował ją sobie do kieszeni, żeby zbadać jej zawartość później.
Jego głowę zaprzątało jedno pytanie, kiedy przegrzebywał paczkę, sprawdzając czy jest w niej coś więcej, ale niczego nie znalazł. Czy to były narkotyki?
Usłyszał dźwięk otwierających się drzwi i momentalnie odskoczył od paczki. Nie zamykał drzwi, skoro Will miał się pojawić. Zresztą, pewnie i tak wciąż miał klucz.
Do pomieszczenia wszedł blondyn, jak zwykle naburmuszony, ale gdy tylko zorientował się, że Teddy przegrzebał jego rzeczy, oczy rozszerzyły mu się ze strachu.
Wcześniej powinien pomyśleć o tym, że jeśli wysyła do kogoś paczki, oni mogą je otworzyć. Tym bardziej, że nie została zaadresowana na niego.
– Nie mów Vic… Deanowi.

16 lipca

Lubił chwile, kiedy wychodzili gdzieś razem. Razem, we dwójkę, bez nikogo więcej. Nie licząc bardzo, ale to bardzo wielu osób, których żaden z nich nie znał.
Starali trzymać się na uboczu i nie rzucać za bardzo w tłum. Gdyby jeden z nich się zgubił, minęłoby trochę czasu, zanim zdążyliby się odnaleźć.
Jakimś cudem Deanowi udało się go przekonać na wyjście na koncert do The Bear Club. Miało tam wystąpić kilku wschodzących artystów, o których nikt nigdy wcześniej nie słyszał. Jeśli któryś z nich stanie się później sławny, Dean będzie mógł się chwalić, że słyszał go na żywo, zanim był popularny.
Usiedli przy barze, skąd mieli dość dobry widok na scenę i blisko do drinków. Klub znajdował się mniej niż dwadzieścia minut spaceru od domu każdego z nich. Oboje mogli wypić i nie martwić się o to, że nie będą mieli jak wrócić do domu.
Zawsze, gdy byli gdzieś samochodem, to Dean kierował i nie mógł pić alkoholu. Wielokrotnie powtarzał Teddy’emu, że mu to ani trochę nie przeszkadza, ale ten i tak miał sobie za złe, że nie nigdy nie nauczył się prowadzić. Próbował, i to wiele razy, ale zawsze kończył, będąc o włos od rozwalenia samochodu.
Zamówili napoje. Dean wziął dla siebie mojito, a Teddy wybrał Moscow mule, ponieważ zachęciła go nazwa. Brzmiała rosyjsko, a Rosjanie wiedzieli co nieco na temat alkoholu. Moskiewski Mieszaniec nie mógł być niedobry, prawda?
Oczywiście, że był niedobry. Jak każdy inny alkohol, którego próbował Teddy. Chociaż musiał przyznać, że połączenie wódki, piwa imbirowego i soku z limonek smakowało sto razy lepiej niż tanie piwo czy wódka.
Nie odczuwał potrzeby, żeby się napić. Prawdę mówiąc, nigdy  nie ciągnęło go do alkoholu, bez problemu przeżyłby bez niego. Wiedział jednak, że jak wypije wystarczająco, jednak nie za dużo, trochę się rozluźni. Przestanie mieć ten pieprzony kij w tyłku, przez który nie potrafi nawet wyjść z domu bez zastanawiania się milion razy, co ktoś może o nim pomyśleć. Może nawet poszedłby zatańczyć.
– Sapphire Sinners już są – poinformował go Dean.
Rzeczywiście, jakiś zespół wchodził na scenę. Członkami były same dziewczyny, ubrane na niebiesko, a na koszulce każdej z nich wielkimi pochyłymi literami napisana została nazwa zespołu. Czy te szafirowe dziewczynki naprawdę były takimi grzesznicami, czy nazwa miała tylko ciekawie brzmieć?
Kilka minut zajęło im przygotowanie sprzętu i odpowiednie ustawienie się. Jak już udało im się wszystko ogarnąć, na przód wyszła ognistoruda dziewczyna, liderka, powiedziała kilka słów na przywitanie publiczności i muzyka zaczęła grać.
– Całkiem nieźle grają – przyznał Teddy, kiwając głową z uznaniem. Nie przypuszczał, że spodoba mu się tamtejsza muzyka, ale jak na razie, czerpał przyjemność ze słuchania tych czterech dziewczyn. – Ile trwają występy?
– Pół godziny, potem wchodzi następna kapela. W sumie ma być siedem grup, więc wszystko potrwa jakieś trzy i pół godziny, może więcej, jeśli zrobią przerwy.
– Okej. Zapowiada się nieźle.
I słuchali, popijając swoje drinki i wymieniając między sobą przemyślenia na temat muzyki. W klubie panowała przyjemna atmosfera, nawet jeśli było w nim dość tłoczno. Czerwone neonowe światła wisiały nad sceną, oświetlając grającą tam grupę. Ludzie siedzieli przy okrągłych drewnianych stolikach i rozmawiali ze sobą, jednocześnie przysłuchując się Sapphire Sinners.
Jedna ręka Teddy’ego obejmowała szklankę z napojem, a druga leżała na blacie. Dean nałożył na nią swoją i lekko zacisnął. Był to tak czuły, delikatny gest, że Azjata mimowolnie się uśmiechnął.
Przez chwilę byli tylko oni, nikt więcej. Byli w najlepszym w całym Luton klubie, trzymając się za ręce. Nie zwracali uwagi na nic innego, tylko na siebie nawzajem. Poczuł to dziwne uczucie, jak ciepło rozlewało się pod jego skórą, przechodząc od jednego nerwu, do drugiego i tak przez całe ciało.
I zaraz potem przypomniał sobie, dlaczego nie lubi wychodzić do miejsc publicznych i okazywania sobie uczuć gdzieś, gdzie ktoś mógłby im przeszkodzić.
Siedzący obok mężczyzna skrzywił się z odrazą, patrząc na nich. Miał gęstą brodę, koszulę w kratę i wyglądałby jak typowy drwal, gdyby pozbył się piwnego brzucha.
– Bóg stworzył AIDS z waszego powodu – mruknął pod nosem mężczyzna, wystarczająco głośno, żeby go usłyszeli.
Oczy Deana natychmiast się zwęziły. Starał się nad sobą panować. Przecież nie był to pierwszy raz, jak słyszał tego typu obelgi. Zwykle je ignorował. Po co miał kłócić się z ludźmi, którzy nawet nie rozumieją pojęcia „równość praw”?
Ale wtedy był sam. Teraz, będąc z Teddym, takie słowa działały na niego inaczej. Zapalała się u niego kontrolka „obrońca”. Obrażanie jego samego to jedno, obrażanie jego chłopaka, to już coś całkiem innego. I tego nie miał zamiaru tolerować.
– Pieprzone pedały – powiedział znowu tamten, tym razem już głośniej.
Dean obrócił się do niego i warknął:
– Masz jakiś problem?
– Ktoś cię prosił o odzywanie się? Pieprz się. 
Szatyn zacisnął palce na koszuli mężczyzny i agresywnym ruchem przyciągnął go bliżej. Drugą dłoń zacisnął w pięść, która w niebezpiecznym tempie zbliżała się do twarzy nieznajomego.
Zanim zdążył uderzyć, Teddy chwycił go za rękę, zatrzymując go.
– Nie rób tego, Dean.
Puścił mężczyznę, który tylko się zaśmiał.
– Tak, niech twoja księżniczka cię ochroni!
– Księżniczka, co? – Uśmiechnął się Teddy sztucznie. Nikt nie będzie nazywał go księżniczką.
A potem wszystko działo się tak szybko, że mózg Teddy’ego miał trudności z zarejestrowaniem tego wszystkiego.
Teddy zacisnął dłoń w pięść. Pamiętał, żeby nie trzymać kciuka w środku, bo w ten sposób łatwo go złamać. Nawet się nie zastanawiając, uderzył faceta prosto w szczękę.
Wystarczyło jedno mocne uderzenie, żeby z twarzy tamtego polała się krew. Teddy miał też trochę krwi na swojej dłoni. Nie był pewien, czy należała do niego, czy do tamtego gościa. Postanowił pomartwić się o to później.
Ręka zaczęła go boleć od tego uderzenia, ale było warto. Mężczyzna tak bardzo nie spodziewał się tego, co go uderzyło, że zatrząsł się na swoim krzesełku, niemal z niego spadając. Niewiele do tego brakowało.
– Ty mały… – warknął, ale zanim zdążył dokończyć, Teddy z Deanem zniknęli w tłumie.
Dean ciągnął go za nadgarstek w stronę wyjścia z klubu. Lepiej, żeby sami wyszli, zanim znajdzie ich ochrona.
– Jesteś zły? – zapytał Deana.
Szatyn pokręcił głową. Stali już przy wyjściu.
– Zły? Nie, ani trochę. Właściwie, jestem z ciebie dumny, że się postawiłeś.
– Jesteś ze mnie dumny, bo przywaliłem jakiemuś facetowi?
On sam nie był z siebie dumny. Postawienie się nie było zbyt wielkim aktem odwagi. Miałby do siebie więcej szacunku, gdyby zrobił coś, co pomogłoby ludziom, nie okaleczyło ich. Nawet, jeśli ktoś był homofobicznym dupkiem.
– Należało mu się – przyznał Dean i pocałował Teddy’ego.
Już go nie obchodziło, czy ktokolwiek patrzy.

24 lipca

Niedawno zaobserwowała Instagrama Deana i za każdym razem, jak dodawał nowe zdjęcie, gdzieś w głębi duszy zazdrościła swojemu bratu, że trafił na takiego gościa. Ze zdjęć można było z łatwością wywnioskować, jakiego typu osobą był Dean.
Ogromna ilość zdjęć z przyjaciółmi, dziewczynami i chłopakami – łatwo dogadywał się z ludźmi. Na większości się uśmiechał – wiecznie w dobrym humorze. Zdjęcia jego i zwierząt, albo samych zwierząt – lubił zwierzaki, a one lubiły jego. Jeśli zwierzęta cię lubią, to jest to ostateczne potwierdzenie, że rzeczywiście jesteś dobrą osobą.
Przejrzała też zdjęcia miejsc, które odwiedził i pochwalił się nimi ze swoimi obserwatorami. A także te, na których był razem ze swoimi rodzicami. To było trochę jak polityczne „za kulisami”.
Za najważniejsze zdjęcia uznała te, na których pojawiał się Teddy. Znalazła trzy takie. Na pierwszym, najstarszym, siedział sam, wpatrując się w swój telefon. Typowy Teddy, pomyślała wtedy. Na drugim był już z Deanem, a także blondwłosą parą. Nie widziała ich od bardzo dawna, ale bez problemu poznała Annie i Dylana. Stali na plaży, Dylan całował Annie w policzek, a Dean obejmował Teddy’ego ramieniem. Wyglądali, jakby dobrze się bawili.
Ostatnim, dodanym kilka dni wcześniej, było selfie zrobione przez Teddy’ego. Jej brat miał na sobie czarny garnitur i szeroko się uśmiechał, a stojący kilka kroków za nim Dean, który najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego, że Teddy robi zdjęcie i patrzył gdzieś w bok.
Czasem mu zazdrościła, bo sama nie potrafiła zatrzymać obok siebie faceta na dłużej niż dwa miesiące. Z ostatnim, z jakim się umawiała, ciągle się schodziła i rozchodziła. W kółko się kłócili, on przepraszał, a ona mu wybaczała. Po miesiącu stało się to uciążliwe i zwyczajnie miała tego dość. Szanująca się kobieta nie mogła umawiać się z facetem, stwarzającym tylko i wyłącznie problemy i nie słuchającym ani jednego jej słowa.
Wciąż wpatrywała się w ostatnie zdjęcie, gdy przysiadła się do niej matka. Nadchodziła wielka fala krytyki. Jak zwykle, kiedy ta kobieta pojawiała się w okolicy.
– Jesteś głodna? Zrobiłam placki ziemniaczane.
Nie tego się spodziewała.
– Zjem później. Muszę wysłać jedną wiadomość – odpowiedziała jej Lia.
Matka wychyliła się na swoim krześle, żeby móc zobaczyć, co przegląda w swoim laptopie. Chciała szybko wyłączyć stronę, ale było już za późno. Wszystko zobaczyła i nie miała już po co tego ukrywać.
– Gdzie on się znowu podziewa? – zapytała, spoglądając na zdjęcie.
Ostatnio większość ich rozmów dotyczyła jej młodszego brata.
– Pewnie jest u Deana. Albo na mieście… Nie, raczej jest u Deana.
– Więcej siedzi z tym chłopakiem niż we własnym domu. Łażą po jakichś klubach… – Pokręciła głową z dezaprobatą.
Lia chciała zmienić temat, nie zagłębiać się dalej w rozmowę o Teddym, ale zamiast tego wypaliła:
– Możesz wreszcie dać mu spokój? – zdenerwowała się. Miała serdecznie dość narzekania matki, że jej brata nie ma. – Znalazł sobie dobrego chłopaka, spędza z nim czas. Nie musi przecież cały czas tkwić w domu.
Minęła chwila, zanim do matki dotarły słowa Lii. I nie spodobało jej się to, co powiedziała jej córka.
– Teddy znalazł sobie…?!


To chyba czas na coming out. I początek dram. Zaplanowałam to trochę inaczej (jak większość rozdziałów, zanim zaczynam je pisać), ale moja cudowna wizja się nie ziściła.
Nazwałam rozdział Rosyjskie niedźwiedzie, bo siedzieli w niedźwiedzim klubie, a Teds pił moskiewskiego drinka. Potem wyguglowałam rosyjskie niedźwiedzie i dowiedziałam się, że są takim jakby symbolem Rosji - wielkie, brutalne i niezdarne. Te trzy słowa jakoś mi tu przypasowały.

4 komentarze:

  1. Ta, skąd ja znam te rozdziały, które w głowie wyglądają zupełnie inaczej...
    Osądzanie życia innej osoby po zdjęciach na instagramie wydaje się złym pomysłem. Jeśli nie ma instagrama, to znaczy, że nie istnieje??
    I ej, mama Teddy'ego nie może być aż taka zła, zrobiła placki ziemniaczane.
    Czy Teds naprawdę sobie myślał, że jak weźmie sobie coś z tej paczki, to nikt nie zauważy? W sensie, no naprawdę? xD Poza tym, meh, mógłby przestać sprawdzać innych ludzi. Najpierw telefon Deana, teraz to, niefajnie.
    Ten facet w klubie, ugh. Zawsze śmieszą mnie argumenty o Bogu, bo wydaje mi się, że nienawiść też nie jest najbardziej pożądaną cechą chrześcijan, ale co ja tam wiem.*tu był rant o homofobii, ale go wycięłam, bo stanowił prawie cały komentarz* I Teddy dobrze zrobił, że go uderzył, chociaż zdziwiło mnie to, że miał tyle siły, żeby tak mocno mu przywalić.
    Weny i więcej ziemniaków!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To na pewno świetna kobieta! Zrobiła placki ziemniaczane!!
      Zawsze mógł zwalić na kotkę, że ona otworzyła. A jak już było otwarte, to co miał zrobić, jak nie przejrzeć XDD
      Ogólnie większość argumentów przeciwko homofobii dotyczy Boga i religii. Chrześcijanie to tacy dobrzy ludzie!! Tacy tolerancyjni!!
      A Teddy potajemnie zaczął ćwiczyć. Świetny sport, nazywa się uciekanie przed problemami. Nie jest jakiś szczególnie skuteczny, ale wystarcza, żeby zabolało homofoba.
      Wzajemnie!

      Usuń
  2. Powstrzymam się od chrześcijańskich, muzułmańskich i jeszcze innych religijnych wywodów, ale w końcu Bóg dał ludziom wolną wolę, c'nie?
    dfjkvnlserjht7wht54ht <<<<<<<< to Luna wskoczyła na klawiaturę.
    Przyznam, że na początku rozdziału nie mogłam się skupić, bo rozpraszało mnie piękne zdjęcie Lou na Twojej ikonce.
    Te kolorowe cukierki, czy to zajączek, króliczek, czy jak to tam było?
    Wiem, że Sebastian jest trochę szwedem i ma na imię Sebastian, ale chyba go nie lubię xDD
    Ohohohoho Lia się wygadała, upsi.
    Także tego, jeden komentarz mniej.
    Ziemniak z Tobą!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podziękuj Lunie za jej miłe słowa (słowo?).
      Wiem, to zdjęcie jest bardzo piękne. Dlatego właśnie jest na mojej ikonce.
      Nie, to były ziemniaczki. Ziemniaki w kształcie cukierków.
      Biedny Seb.
      I z tobą również!

      Usuń